Dr Janusz Kupryjanowicz, jest pracownikiem Uniwersyteckiego Centrum Przyrodniczego im. Profesora Andrzeja Myrchy, fotografem przyrody i współautorem wielu publikacji i wystaw fotograficznych.
Od ilu lat fotografuje Pan przyrodę?
Od zawsze. Ale tak serio - zacząłem na studiach. Jestem absolwentem pierwszego rocznika (1976) biologii na Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku. Na studiach utworzyliśmy koło naukowe biologów. Co roku organizowaliśmy obozy naukowe – trzy, a nawet cztery w sezonie letnim. Byłem ich dokumentalistą. Po studiach zostałem słuchaczem Podyplomowych Studiów Fotografii Naukowej i Technicznej w Warszawie. Wróciłem do Białegostoku i w Zakładzie Biologii zająłem się dokumentacją naukową. Wkrótce dostałem też propozycję objęcia stanowiska redaktora w piśmie naukowym dla dzieci. Najpierw nosiło tytuł „Mała Delta”. Wydawane było w Warszawie jako dodatek do miesięcznika popularno-naukowego „Duża Delta”. Potem pismo zmieniło tytuł na „Szkiełko i oko” i uzyskało samodzielność. To był ewenement na skalę Europy – naukowa gazeta skierowana do najmłodszych.
Można powiedzieć, że to w naszej uczelni zaczął się popularny dzisiaj trend akademickiej edukacji dla dzieci.
Tak, i to 30 lat temu. Redakcja „Szkiełka i oka” mieściła się w Zakładzie Fizyki białostockiej Fili Uniwersytetu Warszawskiego. Redaktorem naczelnym był prof. Michał Świecki, fizyk z Białegostoku, ja redagowałem dział biologii i robiłem też zdjęcia do czasopisma. Miesięcznik wychodził przez 10 lat (do 1991 r.), w nakładzie 35 tys., dystrybuowany był na całą Polskę. Pismo było kolorowe, drukowano je na bardzo marnym papierze, z którym wiecznie był problem - towar reglamentowany. Nie przynosiło dochodów, ale wychodziliśmy na zero.
Jakim aparatem pan wtedy fotografował?
Prywatnie Prakticą, a mój pierwszy służbowy aparat to Zenit fotosnajper. Nie był to sprzęt super jakości, ale miał już obiektyw 300 mm ze śmiesznym wyzwalaczem, który przypominał spust w karabinie.
Bo to był aparat produkcji radzieckiej?
Oczywiście. Innego być nie mogło. To były inne czasy. Zakład Biologii też wyglądał inaczej. Warunki były spartańskie. Obowiązki służbowe wykonywałem w prywatnej łazience. Tam się mieściła ciemnia zakładu. Rozkładałem na wannie deski kreślarskie, na których ustawiałem powiększalnik. Odbitki suszyłem w oknach.
Fotografa przyrody wyobrażam sobie jako człowieka, który wstaje szarym świtem i obładowany ciężkim sprzętem idzie w gąszcz na foto łowy. Czy to tak wygląda naprawdę?
Fotografia stricte przyrodnicza rzeczywiście przypomina polowanie. Człowiek siedzi w czatowni, albo leży w błocie, przykryty siatką maskującą. Żeby zrobić dobrą fotografię zwierzęciu, musisz być niewidoczny. Trzeba wybrać porę dnia, bo w fotografii najważniejsze jest światło, czyli w grę wchodzą świty albo zachody. O tej porze też najwięcej się dzieje w przyrodzie.
Pana najbardziej ekstremalne fotopolowanie?
Każdy wyjazd nad Biebrzę to wyczyn. Brniesz po pas w błocie, dźwigając ciężki sprzęt. Przez turzycowiska wczesną wiosną bez woderów nie da się przejść suchą nogą. Na fotografowanie wybieram się często z kolegą prof. Markiem Konarzewskim z Instytutu Biologii. Wiele lat temu robiliśmy zdjęcia bocianowi czarnemu. Wybudowaliśmy czatownię na olszy w podmokłym terenie. Dźwigaliśmy do niej długą drabinę, zrobioną naprędce z brzozowych pniaków. Była strasznie ciężka. Nieśliśmy ją nocą, brnąc po pas w wodzie. Cały czas któryś z nas się potykał. Jak ten z przodu, to zaliczaliśmy podtopienie. Kilometrowy odcinek szliśmy może ze trzy godziny.
Warto było?
Dla mnie nie bardzo. Korzystaliśmy z tej czatowni wymiennie. Była mała, zawieszona gdzieś na wysokości trzeciego piętra. Akurat wtedy jak ja miałem tam zasiąść, zerwała się burza, wiatr zaczął trząść czatownią. Trzymałem się kurczowo pnia i modliłem, żeby się ta olsza nie złamała. Z fotografowania nici. Marek miał więcej szczęścia. Tak to jest, w fotografii przyrodniczej trzeba mieć sporo szczęścia.
Do Pana się kiedyś uśmiechnęło?
Wiele razy. Może najbardziej kiedy fotografowaliśmy z Markiem sowę jarzębatą. Z literatury wynika, że gatunek ten widziany był w Polsce tylko trzy razy, w tym raz przez nas. Byliśmy nad Biebrzą, zachodzące słońce szybko opadało. Marek spakował już sprzęt do plecaka. A ja jeszcze fotografowałem zachód słońca. Kątem oka widzę, że w odległości 20 – 30 metrów coś przysiadło na brzozie. Myślałem, że sójka. Obróciłem głowę, oczy przecieram - sowa jarzębata! Nacisnąłem migawkę, zacząłem robić zdjęcia seriami. Marek się zaciekawił, co tam zobaczyłem. Nie pytaj mnie – odpowiedziałem - tylko wyciągaj aparat, bo tam siedzi sowa jarzębata. Myślał, że żartuję. Ale zerknął przez lornetkę i zaczął się uwijać. Wykonaliśmy kilkaset zdjęć. Odwiedzaliśmy tę sowę jeszcze jakiś czas. Poinformowaliśmy ornitologów. Po kilku dniach zrobił się tam tłumek obserwatorów. Przyjeżdżali z Węgier, Niemiec. Zaczęliśmy fotografować ludzi, a nie sowę, bo to też było interesujące.
I jeszcze jedno niezwykłe spotkanie pamiętam. Zasadziliśmy się w marcu na cietrzewie. To było przepiękne, duże tokowisko, zlatywało się tam nawet 10 kogutów. Do czatowni przyjeżdżaliśmy około północy. Cietrzewie zjawiały się po czwartej rano. Słońce wschodziło dopiero przed siódmą. Drzemiąc czekaliśmy więc na światło. Któregoś dnia, było jeszcze ciemno, słyszymy, że koguty przyleciały, tokują, charakterystycznie gulgoczą i raptem wszystko cichnie. Sylwetki ptaków dawało się już rozróżnić. Rzuciliśmy się do wizjerów, zobaczyć kto je spłoszył. A przed nami stoi ryś i trzyma koguta w pysku. Rzucił go, zapewne wyczuwając nas i niespiesznie się oddalił. Nie było wtedy aparatów cyfrowych. Po ciemku zakładam szybko nową rolkę o największej czułości. Ryś stoi w krzakach. Naciskam migawkę i pokazuje mi: czas naświetlania 5 sekund. Marne szanse, że zdjęcie wyjdzie ostre. Ale zrobiłem kilka fotografii, niedoskonałych wprawdzie, ale warto było to udokumentować.
Jedno zdjęcia rysia znalazło się w albumie ”Nadrzecznymi ścieżkami Podlasia”, który Panowie wspólnie wydaliście.
Jedno, ale poświęciliśmy temu zdarzeniu cały rozdział, bo nikt przed nami czegoś takiego chyba nie widział – jeden z najrzadszych gatunków ssaków polujący na równie rzadkiego cietrzewia. Jeździliśmy tam potem wielokrotnie licząc, że jeszcze coś podobnego się zdarzy, ale niestety. Albo "stety", bo cietrzewie to przecież ginące ptaki. Zresztą to tokowisko później się rozproszyło, po kilku latach przylatywały już tylko trzy koguty.
Czy gdzieś poza Polską Pan się zapuszczał?
Tak, najmilej wspominam Norwegię. Wybrałem się tam na wyspy w archipelagu Lofotów. Na wyspę Røst, która jest jednocześnie rezerwatem ptaków, nie dopływają statki. Dowiózł mnie tam uprzejmy autochton pontonem. Zapytał, kiedy ma po mnie wrócić. Powiedziałem, że za 48 godzin. I przez dwie doby siedziałem sam na wyspie. Ach, była tam jeszcze koza. Wyspa leży za kręgiem polarnym, nocy nie było. Przez te 48 godzin nie spałem, tylko fotografowałem. Byłem szczęśliwy: ja na wyspie sam, jak Robinson, i tysiące ptaków. Bezcenne.
Postęp techniki fotograficznej Pana cieszy czy nie? Pan fotografował głównie na błonie, o której dzisiejsi 20-latkowie nawet nie słyszeli.
Początkowo nie byłem do tzw. cyfrówek przekonany. Większość fotografów myślała, że to nowinka, która się nie przyjmie. Ale potem wszystko potoczyło się tak szybko, że nie było co się opierać. Wydawałoby się, że cyfrówka oszczędzi czas, ale to błędne założenie. Teraz robi się tysiące zdjęć, wykorzystując szybkostrzelne motory, a potem więcej czasu traci się na ich przeglądanie i selekcję, niż kiedyś na wywoływanie w ciemni. Na pewno łatwiej jest się teraz nauczyć fotografii. Obraz widoczny jest od razu, łatwo coś na miejscu skorygować, zmienić. Można też dowolnie zmieniać czułość, co szczególnie w fotografii przyrodniczej jest bardzo cenne. Jakość obrazu jest też lepsza.
Czy bardziej zaawansowana technika sprawiła, że fotografowanie stało się bezpieczniejsze dla zwierząt?
Pewnie trochę tak, na przykład można używać zdalnego kierowania i wyzwalania migawki, a tym samym zwiększyć dystans fotografa od zwierzęcia, ale to nie kwestia techniki tylko etyki. Nie wolno zapominać, że fotografia nie jest celem nadrzędnym. Nie może bardziej liczyć się zdjęcie niż zwierzę czy roślina, które fotografujemy. Ale chyba u każdego, kto dużo przebywa w naturze, wcześniej czy później przychodzi pokora i szacunek do przyrody. Woli raczej zrezygnować ze zrobienia zdjęcia, niż zaszkodzić jakiemuś istnieniu. Nie można fotografować bezmyślnie, bo przyroda będzie się od nas oddalać i ginąć.
Na przestrzeni 30 lat, od kiedy Pan fotografuje widzi Pan to odchodzenie i przemijanie?
Na bardzo wielu gatunkach. Choćby te wspomniane cietrzewie. 20 lat temu obserwowaliśmy tokowiska, na których było nawet po 20 kogutów. Teraz jest po kilka. Był to ptak łowny. Strzelali do niego nawet na tokowisku. W naszej czatowni też znaleźliśmy łuski od naboi. Jak się zorientowaliśmy, to ją natychmiast zwinęliśmy. Oczywiście ma też znaczenie zmiana środowiska.
Strzelał Pan kiedyś z broni palnej do zwierząt?
Nigdy. I nie potrafię tego zrozumieć. Gdybym był głodny, to być może bym to robił, tego nie wiem. Jesteśmy wszystkożercami. Zabijamy, żeby się pożywić. Tak było i będzie, taki jest gatunek ludzki. Ale nie rozumiem strzelania tylko dla trofeum. Po to, żeby powiesić łeb zwierzęcia na ścianie? Albo strzelanie do batalionów? Niegdyś był to ptak łowny, teraz jest pod całkowitą ochroną, podobnie jak cietrzew. Mięsa w nim prawie nie ma. Do batalionów strzelano, żeby wypchać i postawić na biurku. Nie rozumiem. Znam też kilku fotografów, którzy kiedyś byli myśliwymi, a teraz nie biorą broni do ręki. Widząc cuda i szczodrość przyrody nie są już w stanie zabijać.
Urszula Dąbrowska
Zdjęcia z wystawy fotografii "Nadrzecznymi ścieżkami Podlasia"
Babie lato w Biebrzańskim Parku Narodowym. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Strzechy we wsi Strękowa Góra, w tle rozlewiska Narwi. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Bataliony nad rozlewiskami Narwi. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Nadnarwiańskie niebo wypełnione stadami gęsi. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Nawet w siarczyste mrozy zakola Narwi często otulają mgły. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Kulik wielki koło Bronowa nad Narwią. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Gęste biebrzańskie brzeziny są zimową ostoją łosi. Fot. Janusz Kupryjanowicz
Autorem fotografii przedstawiającej bohatera artykułu podczas fotografowania bobra jest Marek Konarzewski.
Strona internetowa powstała w ramach projektu „Nowoczesny Uniwersytet dostępny dla wszystkich”
(umowa nr POWR.03.05.00-00-A007/20) realizowanego w ramach Programu Operacyjnego Wiedza Edukacja Rozwój.
W ramach naszego serwisu www stosujemy pliki cookies zapisywane na urządzeniu użytkownika w celu dostosowania zachowania serwisu do indywidualnych preferencji użytkownika oraz w celach statystycznych. Użytkownik ma możliwość samodzielnej zmiany ustawień dotyczących cookies w swojej przeglądarce internetowej. Więcej informacji można znaleźć w Polityce Prywatności Uniwersytetu w Białymstoku. Korzystając ze strony wyrażają Państwo zgodę na używanie plików cookies, zgodnie z ustawieniami przeglądarki.